Zwycięska drużyna dziełem sztuki!

Doprowadzić do zwycięstwa drużynę jest czystym dziełem sztuki. Należy do najdroższych dzieł, choć nie handluje się nimi na Sotheby’s. Wymaga nie tylko potężnej wiedzy, ale samokontrolowania się, aby podejmowane decyzje stały się podwaliną sukcesu. Wymaga mnóstwa intuicyjnej psychologii i rozsądnego przywództwa. To co dla jednych jest intuicyjną oczywistością w życiu, dla innych jest przeszkadzającym ciałem obcym. Tymczasem drużyna nie jest zbiorem mnóstwa kompetencji pojedynczych jej członków. Nic z tego nie osiągnie grupa, pod żadnym, nawet najśmielszym finansowaniem, jeśli nie będzie ze sobą współpracować ku wspólnie obranemu sukcesowi. Ba, nawet jest odwrotnie. Zespołowe współgranie z oddaniem dla drużyny jest w stanie skompensować braki kompetencyjne jej członków. I nie chodzi tutaj w żadnym wypadku o stuprocentowe chęci i zaangażowanie pojedynczego człowieka. Do sukcesu prowadzi oddanie człowieka zespołowi i jego filozoficznej idei.

Zbigniew Boniek artykułuje w swojej polityce wystąpień bardzo ciekawe spostrzeżenie. I oczywiście pozostańmy rzeczowo przy temacie, nie chodzi tutaj o piłkę nożną, ani o jej Gwiazdę, lecz o człowieka, który całą swoją wielkość zbudował na przywództwie wśród grup ludzi, będąc całkowicie uzależnionym od nich, kierujących się potężnymi emocjami, traktującymi wszystko wokół wyjątkowo osobiście. Odniósł niepokonane dotąd zwycięstwa. I doświadczał tego kilkadziesiąt lat, to nie eksperymentalna teza. Otóż Boniek zwraca uwagę, że zebrawszy w szatni dwudziestu małych chłopców, wybiorą oni zawsze swoją jedenastkę, która na pewno będzie najlepsza. Oni mają wspólny cel i szukają rozwiązania do jego skutecznego osiągnięcia. Odnosząc to do dorosłych mężczyzn nigdy taka ekipa nie powstanie, bowiem dodatkowe przemyślenia i subiektywizmy wokół biorą górę. Kto z kim, z kim się lepiej rozumiem, dlaczego, jaki to ma sens, co z tego będę mieć? Dziesiątki przemyśleń szatkujących bezinteresowne dobro ogółu na nierzeczową i bezzasadną inwestycję.

Jestem zagorzałym poplecznikiem tworzenia drużyn. W sposób zasadny.

Nie bez kozery grupom o głębokim wzajemnym oddaniu (drużyny sportowe?) lub z intuicyjnie zakorzenionym poczuciem oddania grupie (Niemcy?) udaje się ostatecznie więcej. My dzisiaj nawet już nie stoimy u progu rewolucyjnych zmian sposobu współpracy między sobą, my ten próg dawno minęliśmy. Dzisiejsza konkurencyjność, ale i możliwość wykorzystania stojących do dyspozycji potencjałów w całkowitym uniezależnieniu od czasu i przestrzeni czynią, że sposób i umiejętność doboru drużyny i prowadzenia jej do sukcesu poddane są zupełnie innej świadomości i aranżacjom.

Przede wszystkim nieodpowiedzialnym byłoby założyć, że wszyscy członkowie drużyny mają taki sam światopogląd. Wręcz niemożliwym byłoby złożenie takiego zespołu. A jeśli nie mają, to oceniają wszystko z innego puntu widzenia, ogarniają ich inne obawy, reagują inaczej na to co nowe, widzą w innych aspektach szanse i inaczej oceniają ryzyko sytuacji. Samo to podstawowe przemyślenie sugeruje, że ludzie ci nie staną się drużyną, zanim nie nabiorą do samych siebie ufności, przekonania, czy też szacunku wobec kompetencji jednostki. Będą się w większości przypadków kierować własnym przekonaniem, najczęściej emocjami wynikającymi z niewiedzy.

Drużyna istnieje dopiero wówczas, jeśli wszyscy jej członkowie rezygnują z subiektywnego interesu i pożądań i oddają swoje umiejętności, wiedzę, talenty i emocje w ufności wszystkim pozostałym z ekipy.

Ufność więc. Byłoby niepoprawnym określać ją jako domenę polską. Wiele lat temu, odpowiadając za rozwój biznesu w całej Europie Wschodniej w amerykańskiej korporacji reklamowej Foote, Cone & Belding, miałem życiową szansę brania udziału w budowaniu drużyn, które u schyłku lat dziewięćdziesiątych dopiero zaczynały wykorzystywać wzajemne potencjały ponad granicami państw i uczestniczyły w pierwszych wyraźnych krokach globalnego umiędzynarodowienia biznesów. Zebranie top-managerów z całego świata odbyło się w pustynnym Phoenix w Arizonie. Przeżyłem jak wyglądają obcy mi ludzie, tłumaczyłem gdzie leży Słowacja, opowiadałem jak rozwija się Polska i jak widzę jej przyszłość, uznałem ogromną kompetencję szefa kreacji z Chin, poznałem dziesiątki kreatywnych ludzi, do których kompetencji nabrałem przekonania i na tej podstawie zasadnego zaufania. Szacunku. Cztery dni jeździliśmy w drużynach na wyścigach rowerowych, graliśmy w tenisa, siatkówkę. Opieraliśmy się na sobie, musieliśmy sobie nawzajem zaufać, walczyliśmy o to samo. Wspierając się ufnie musieliśmy siłą rzeczy zdobyć ducha drużyny walczącej o ten sam cel.

W ponad 15 lat później, pamiętając młodziutkiego Adama Nawałkę z mojego rodzinnego Krakowa, zawsze uśmiechniętego i eleganckiego bożyszca nas wszystkich, dla których intensywnym kolorytem codzienności była czarno-biała futbolówka, dostrzegłem, że ten człowiek złożył drużynę w większości z tych samych osób, z których składali ją jego poprzednicy i niefortunnie nic z tego im się nie udało. Nawałka brał i bierze drużynę na wspólnie strzelanie na strzelnicy, do celu, i w inne miejsca grupowego poznania siebie samych z możliwością oddania się wspólnemu celowi, zamiast osobistym ambicjom. Dopiero wówczas kolejka wąskotorowa własnego czoła staje się szerokopasmowym strumieniem do wspólnego sukcesu. I dostrzegłem coś jeszcze. Nawałka nie eksperymentuje chirurgicznie na żywym organizmie czegoś, czego nie wie. On czerpie konsekwentnie z inteligentnych przemyśleń 40 lat w zespołach ludzkich. Dzięki niemu „udało mu się” możemy ostatecznie odłożyć do historycznego sarkofagu niewiedzy.

Pojedynczy skoncentrowani wyłącznie na sobie, zamiast na wyższym celu całej drużyny, sami mają bardzo trudno. I wymagają ukierunkowującego opiekuna, w dzisiejszej nomenklaturze Coacha. To czasochłonne i kosztowne. Jednak butelkę dobrego wina temu, kto osiągnie dzisiaj coś w pojedynkę.

Stworzenie zwycięskiej drużyny jest zatem jednak intelektualnym dziełem mistrza.